Termin tego koncertu CETI nie był najszczęśliwszy. Tego wieczora silną konkurencję stanowił warszawski występ Behemotha. Był to też dzień oddawania do druku poprzedniego numeru „Teraz Rocka”, przez co w redakcji byłem jeszcze, gdy w Progresji zaczynał już grać pierwszy support. Rozgrzewaczy było zresztą aż pięć: Black & White, Black Sun, Hateera, Night Mistress i Scream Maker – miły gest ze strony ekipy Grzegorza Kupczyka. Na Bemowo dotarłem, gdy kończyła swój występ grupa Night Mistress – prezentująca fajny power metal. Bardziej tradycyjną odmianę metalu, w duchu klasyków pokroju Judas Priest, zaserwował Scream Maker – również warto zwrócić na nich uwagę. Ciepłe słowa słyszałem też zresztą o występach poprzedników.
CETI pojawiło się wraz z dźwiękami Anywhere, znakomitego utworu z ostatniej płyty grupy, Ghost Of The Universe-Behind The Black Curtain. I od początku zespół prezentował wyborne hard’n’heavy. Gdy Kupczyk po raz pierwszy wrzasnął brawurowym falsetem, było jasne, że jest w wyśmienitej formie głosowej. Ale to przecież nie żaden nius. Tak było zawsze, gdy widziałem go na scenie... Poleciały numery nowe-czadowe, The Wolves i Forever – z tym świetnym nienasyceniem w głosie Kupczyka. Później Song Of The Desert. A następnie formacja zafundowała nam podróż w czasie, do albumów Czarna róża (za sprawą Ściany płaczu), Rasizm (z którego pochodzi cudna, przejmująca kompozycja Miłość, nienawiść, śmierć, przy której Kupczyk nie musiał zachęcać nas do wspólnego śpiewania) i Lamiastrata (utwór tytułowy, też zaśpiewany wraz z fanami – o tym, że w niektórych numerach swoje partie wokalne miała grająca na klawiszach Marihuana wspominam na wszelki wypadek, gdyby ktoś CETI jeszcze nie znał). Później nastąpiła wiązanka: Lady Of The Storm przeszło w instrumentalny Black Curtain. Interesujące, rozbudowane partie solowe zaprezentowali gitarzysta Barti Sadura i perkusista Mucek (po kilku minutach karkołomnego grania odpoczął, cytując We Will Rock You Queen). Ghost Of The Universe należał z kolei do Bartka Urbaniaka – chodzi o miażdżące kłapanie basu. Odlot nastąpił przy In The Eyes Of Rising Sun: widzieć, jak drobnej postury Marihuana gra na klawiszach monumentalny, powalający motyw – bezcenne... To już był bis. Poprawili utworem Days Of Dirt, by zakończyć jeszcze jednym numerem z Czarnej róży – Ogień i łzy. 
Świetny koncert. Kto nie był, niech żałuje. 
 
PAWEŁ BRZYKCY 
 
PS. Kilka dni po tym występie CETI zawiadomiło, że ostatnie koncerty jesiennej trasy zostały przełożone z powodu niedyspozycji zdrowotnej niemal wszystkich muzyków zespołu. Skutki infekcji odczuwali już ponoć w Progresji. Tym większy szacunek za jakość występu.
DO GÓRY